Wstaję sobie rano i gnam do piekarni po parujące croissanty.
Poświęcenie to z mej strony nie lada, bo gnam tak bez makijażu i nawet sąsiedzi
z tego samego piętra nie odpowiadają na moje „dzień dobry”. Gnam więc szybko,
by nikt nie zdążył wezwać policji i zaciskam zęby, bo wiem, że już za kilka
mgnień oka Szybkiego będzie kawka, dżemik, croissanty, prasóweczka i garść
lekkich wiadomości w TV.
O, naiwna ja! Wszędzie panuje Dzień dobry Reklamy (zwane nie
wiadomo czemu Dzień dobry TVN) i ostrzeżenie, że uwaga przed nami lokowanie
produktu, które (o, zgrozo!) może zawierać namiastkę ciekawej informacji – strzeżcie się!
Grrrr….
I zupełnie nieoczekiwanie zaczynamy z Szybkim rozmawiać
(wiem, dla mnie też szok, że mężczyzna mówi ludzkim głosem, bo to nie święta
przecież) o tym, jak to nas tuczą, jak te prosięta potrzebami, koniecznościami,
co to mieć trzeba, by być szczęśliwym. I powstaje w naszym domu komórka wywrotowa i na tajnych kompletach
zaczynam studiować książki o minimalizmie.
Szlag mnie trafia jeszcze bardziej, bo ku nieszczęściu propagatorów idei ująć ją można w jednym zdaniu (W „maniu” i robieniu skup się na tym, co ważne i potrzebne – reszta won!). Tylko pojedynczego zdania, kurna, nie wydasz, choć prawdziwy minimalistyczny autor powinien się tu zaprzeć, a minimalistyczny wydawca powinien się ugiąć… Jednak autorzy popierani przez wydawców piszą i piszą, kreśląc zdania o identycznym znaczeniu na wszelkie możliwe sposoby.
Ale ja się nie poddaje i już oczami wyobraźni wystawiam pół
chaty na allegro, drugie pół oddaje, a trzecie małe pół (bo to jest mieszkanie dwupokojowe
z balkonem, więc się wyluzujcie zboczeni matematycy) wyrzucam. Czuję, jak jest
pięknie i jak wiatr hulający po pustym mieszkaniu rozwiewa mi włosy.
Podaję więc minimalistyczny obiad (przepis poniżej) i wdrażam Szybkiego (przez żołądek do serca), ale trudny to materiał (musi mieć kilka żołądków, sądząc po pochłanianych ilościach i stąd pewnie droga do serca dłuższa i pokrętniejsza), bo mi tu wyjeżdża, że moje książki, że ich mam za dużo, bredzi mi o bibliotekach. Więc ja mu na to o technice małych kroków. Ale uparte to to! On mi coś o samochodzie, że jest komunikacja miejska i rower. No kurna, dżihad mi tu będzie uprawiał!
Biorę się wtedy na sposób i mówię, ile to można z tego wszystkiego
sprzedać (subtelnie pomijam książki i samochód, że to taka niby daaaalsza faza).
Piknięcie elektronicznego pieniądza (bo dźwięku
dzwonienia monet już chyba nawet najstarsza starowinka nie pamięta) wreszcie
naprowadza go na właściwy tor. I Szybki ma wizję: „I te wszystkie pieniądze, te wszyyyystkie pieniądze przeznaczymy na…. na
tablet . No wreszcie tablet kupimy.” I markę podaje! I nie widzi, jak mi chrapy
już chodzą i dym z nich idzie. „ Nie musisz wtedy czekać, aż ci się laptop
uruchomi i sobie możesz to spokojnie brać do kuchni i zdjęcia robić” – kończy radośnie.
Przed oczami staje mi scena z Truman show. Pamiętacie?
I już tylko rozpacz.
I już tylko rozpacz.
Składniki na zupę dla 2 osób:
1 łyżka pasty miso
pół opakowania makaronu ryżowego
pół marchewki
2 garści posiekanej kapusty pekińskiej
garść posiekanej natki pietruszki
opcjonalnie grzyby mun
2 jajka ugotowane na pół twardo
pieprz czarny, 2 łyżeczki sosu sojowego, łyżeczka oliwy
ewentualnie szczypiorek do przybrania
Oryginalny przepis, którego różne wariacje regularnie stosuję znalazłam na stronie Funnypilgrim.
Szykujemy siekaną kapustę, pietruszkę, a z obranej marchewki wykrawamy obieraczką cienkie paski. Zagotowujemy nieco ponad pół litra wody. Dodajemy łyżkę pasty miso (ja lubię te o łagodnym smaku). I mieszamy, aż się rozpuści. Możemy podgotować w tym bulionie namoczone wcześniej (10 minut) grzybki mun, jeśli zdecydowaliśmy się je dodać. Gotujemy jajko na półmiękko - u nas to latami doświadczeń laboratoryjnie wymierzone 6 minut.
Wrzucamy do zupy makaron i postępujemy według instrukcji z jego opakowania (niektóre się krótko gotuje, a inne tylko moczy).
Na spód talerzy nalewamy sos sojowy, dodajemy pieprz i kilka kropel oliwy. Wylewamy na to zupę z makaronem. Układamy na wierzchu kapustę, marchewkę i pietruszkę, tak by się zamoczyły i nabrały ciepła. Układamy przekrojone na pół jajko.
Na spód talerzy nalewamy sos sojowy, dodajemy pieprz i kilka kropel oliwy. Wylewamy na to zupę z makaronem. Układamy na wierzchu kapustę, marchewkę i pietruszkę, tak by się zamoczyły i nabrały ciepła. Układamy przekrojone na pół jajko.
Smacznego!
P.S. Książki o minimalizmie, o których wspominam w poście to: Leo Babauta "Minimalizm" i Dominique Loreau "Sztuka minimalizmu".